Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/206

Ta strona została przepisana.

— Tak, — odpowiedziałem, stając z uśmiechem przy fortepianie w pozycji urny strzaskanej.
— Nigdybym nie przypuszczała, — westchnęła Janina, — że w tak pięknie urządzonem mieszkaniu można się jeszcze martwić.
Wobec tego wypowiedziałem szeptem wiersz Danta. Janina nie zwróciła na te cudne słowa żadnej uwagi.
Wobec tego — przypomniałem sobie nagle, dlaczego biłem się ze Stefanem. Z zazdrości!
— Jak wy mnie wszyscy dręczycie! — Rozłożyła ręce bezradnie.
— Kto?!
— Wszyscy!
Okazało się, że Dworski zaprzysiągł i podczas całej tej wizyty, przechadzając się naprzeciw w parku miejskim, — czeka. Czeka, aby się chociaż na sekundę ukazała w oknie.
Postanowiłem razem ukazać się. Przeraziła nas ta myśl niespodziewana. Chodziło o to, by Dworski ewentualnie nie popełnił samobójstwa. Mógł się na pierwszej lepszej gałęzi powiesić. Na własnym rzemieniu. Pamiętałem wybornie, że w przeciwieństwie do Stefana nosił spodnie tylko na pasku.
Janina spojrzała błagalnym wzrokiem. Niestety za późno. Już zbliżyliśmy się oboje do czarnej szyby. I stąd, temu Dworskiemu, ukrytemu w śnieżnych ciemnościach, poprzez wichurę świszczącą, poprzez gałęzie drzew, rozchybotanych na czarnem, mroźnem niebie, posłaliśmy kilkanaście pocałunków.