Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/208

Ta strona została przepisana.

— Może plotkuje, ale wszyscy lubimy trochę poplotkować. — Mówiąc to, kołysała się mama ostrożnie na bujaku. Po długiej chwili zaczęła się uśmiechać do siebie samej. Nie był to uśmiech wesołości, lecz marzenia, zwany przez nas uśmiechem przyszłych planów.
— O co chodzi? — spytałem cierpliwie.
— O nic. — Mama zaczęła opowiadać, jakie już w życiu swem słyszała kwartety. Gorsze, lepsze. Jeden znakomity, francuski, który grał w Niemczech. Niemcy płakali, jak bobry. Nic piękniejszego od widoku wrogów, płaczących nad tą samą muzyką. O tem, jak to dobrze, że śpiewamy w kwartecie Stefana. O tem, jak ludzie z różnych końców świata jadą w dalekie strony z odrobiną muzyki. Naprzykład ojciec Janiny bierze urlop i wnet już wyjeżdża. Z kwartetem, na koncerty. Do Austrji i do Włoch.
— Będzie w Wenecji, we Florencji, w Rzymie. — Zapatrzywszy się w światło, wymieniła mama powoli cały szereg miast włoskich, z których zapewne przychodzą do nas winogrona.
— Pomyśl tylko, tu zima w pełnym biegu, a tam kwitnie mimoza!
Okazało się, że mama nigdy nie była we Włoszech.
Nie wiem czemu, z tego powodu właśnie poczułem niebezpieczeństwo...
— Nie imponują mi Włochy! — krzyknąłem.
Mama marzyła jednak o tym wyjeździe. Z mężem, synami, pojechać w taką podróż!
— Tak, — podchwyciłem, — a ojciec pisze równo cześnie, że powinniśmy oszczędzać!