Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/209

Ta strona została przepisana.

— No więc sprzeda się cokolwiek! Taka podróż, — może ostatni raz w życiu. Sprzeda się choćby ten głupi powóz, konie.
Szarpnąłem ją za rękę. I nagle zacząłem mówić, jak ja będę żył, gdy wyrosnę. Będę zawsze doskonale wiedział, na co mam, a na co nie mam. Żadnych głupich podróży za pożyczane pieniądze! Będę agronomem, albo jeszcze lepiej, masarzem, jak Przyjemski. Synowi mojemnu, jeżeli obiecam nowy mundur, to zawsze słowa dotrzymam. Będę miał dwa powozy na gumach, pryskające błotem! Moi synowie doskonale wiedzieć będą, czego się trzymać!
Mama patrzyła na mnie pałającem spojrzeniem.
Tupnąłem w podłogę i pięści uniósłszy, krzyknąłem:
— Moi synowie doskonałe wiedzieć będą, czego się trzymać!!
Uśmiech planów przyszłości rozpełzł po maminej twarzy. Okryła się szczeluie szalem i, jakby przestraszona, umilkła. W oczach ukazały się łzy.
Cóż komu z płaczu?! Nie rozstrzygało to ani podróży do Włoch, ani sprawy powozu, ani niczego!
Powiedziałem Dworskiemu, jak ma rozumieć nasze ukazanie się w oknie. Jak ja to rozumiem. Powiedziałem, że teraz właściwie oficjalnym narzeczonym jestem tylko ja jeden.
Cieszyliśmy — się razem mojem szczęściem, razem boleliśmy nad niedolą Dworskiego. Główny jednak warunek mego szczęścia stał pod znakiem zapytania, może nawet rozchwiewał się zupełnie?!
Nie zwierzałem się z tego przed nią. Niemniej,