Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/21

Ta strona została przepisana.

Rozmawiają i rozmawiają, — słowo defilada bije mi w piersiach, jak młotkiem. Nagle wszedł do naszego pokoju ojciec, w sokolskim mundurze, w czapce z piórkiem i w długich butach, z moją bluza na ramieniu. Pod pachą trzymał czarne pudelko z lekarskiemi narzędziami.
Nie rozumiałem, co to znaczy? Czy będzie znowu jakaś operacja?! Na wszelki wypadek rozpłakałem się.
— Nie rycz. — Rzekłszy to, ojciec kucnął przy mnie, otworzył pudełko, wyciagnął z niebieskiego aksamitu straszną, jak półksiężyc zakrzywioną igłę lekarską i jedwabne nici. Rozplatując je, powtarzał raz za razem: — Bójcież się Boga.
Przygotowawszy wszystko, zaczął coś urządzać w mojej bluzce, przecinać, sapać i szyć. Mama ukazała się w drzwiach, gotowa do drogi, w kapeluszu.
— Co robisz?! — zawołała do ojca.
— Skoro nie chcesz mi pomóc... Szyję. Teraz bluzkę włoży doskonale nawet na ten gips.
Drżałem z dumy i radości. Pusty rękaw po zagipsowanej ręce zawiązał ojciec na węzeł.
Przyszliśmy z mamą do parku. Irzek zaraz poleciał zdobywać nieprzyjacielska fortecę, a ja stałem i stałem i stałem.
Aż tu nagle, na szosie, blisko, przy pobielanych słapkach ukazuje się mój oddział. Naturalnie! W pierwszej czwórce kroczyli Dziurzyński, Frączak, Banasiak i Derdecki, w drugiej, przy Zieleniewskim, z kraju, skrzydłowe miejsce puste!
Szarpnąłem się, coś mnie pociągnęło wtył, to mama trzymała za węzeł rękawa. Na szczęście węzeł sam się