Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/210

Ta strona została przepisana.

ukryta w duszy pewność, ta sama, której na każde zawołanie doświadczają bohaterowie, od Achillesa przez Grażynę do wojny boerskiej włącznie, — mówiła mi, że bez powozu na nic nie zgodziłaby się moja Nina.
Pozostiawało jedno: odczuwać stale rzeczywisty smutek.
Całemi dniami w każdej wolnej chwili grałem na fortepianie z zeszytu Pieśni bez słów Mendelsohna marsza żałobnego e-mol. Robiło się to w tym celu, by wkońcu ktoś się zaniepokoił i zapytał chociażby odniechcenia:
— Czemuż grasz ciągle tego marsza?
Zaniepokoiła się tem całkiem inna osoba, niż mogłem był przypuszczać, mianowicie w niedzielę przed południem nasz stary doktór, Lukas, który leczył mamę a poza tem na nie i na nikogo uwagi nie zwracał.
Doktór Lukas, wyszedłszy z buduaru mamy, zamknął za sobą drzwi i wysoki, siwy, zatrzymał się na środku salonu. Czarny surdut doktora aż lśnił od śnieżnego blasku naszych trzech wielkich okien.
Zachęcony obecnością słuchacza, waliłem jeszcze mocniej swego marsza.
Lukas zbliżył się. Kroczył po dywanie cicho, jak duch. Stanąwszy blisko, wziął mnie pod brodę suchą, zimną ręką i spojrzał w oczy. Przerwałem muzykę, wszystka krew zbiegła mi do serca: w spłowiałych źrenicach doktora rozciągała się głęboka ciemność.
Pochyliwszy się, owiał mnie straszliwym zapachem karbolu i spytał bardzo spokojnie:
— Czy uczysz się tego, mój chłopcze?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć.