Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/211

Ta strona została przepisana.

Pochylił się jeszcze niżej i głosem, suchym jak drzazgi, rzekł mi prosto do ucha:
— A może lepiej nie grać tego marsza wcale? Wiesz?...
Wskazał zamknięte drzwi pokoju mamy i wyszedł, nie patrząc na mnie.
Byłbym może zrozumiał, ale bałem się pomyśleć. Uciekłem na ślizgawkę. Naturalnie, spotkałem się na lodzie z nimi! Czy można tutaj komuś coś powiedzieć?!
Komu? O czem? Jeżeli wkońcu z powodu tej choroby pojedziemy do Włoch?.. Więc co? Sprawę powozu do ostatniej chwili zatajać?! Przenigdy!
Jedno jedyne, niezawodne wyjście: być rzeczywiście jeszcze nieszczęśliwszym!
Nina w czasie odpoczynku, pukając łyżwami o lód, skłaniała głowę na ramieniu Dworskiego. Ja oficjalnie patrzyłem w bok, na pierwszą lepszą kupę śniegu... Ileż razy pili razem gorący krupniczek w pawilonie! Ileż razy Dworski przypinał jej i odpinał łyżwy! Ja holendrowałem zdala od muzyki, śpiewając pod zgrzyt łyżew Szumią jodły.
Już lód wodą podpływał, już się kończył sezon ślizgawki a Ninie wciąż jeszcze nie nie wpadało do głowy... Mogliśmy, gdyby się złożyło, jak powinno, — cierpieć nie gorzej od Romea i Julji... Gdyby Janina chciała, mogła się ze mną czuć naprawdę, jak na bezludnej wyspie: tyle wrogów, tyle nieszczęść, tyle sytuacyj bez wyjścia mogło czyhać na nas zewsząd!
Nagle przyjechał ojciec. Na dwa dni. Chodziło mu o jakieś poświadczenia, podpisy. Pokazywał mamie