Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/212

Ta strona została przepisana.

ogromne plany architektoniczne teatru, który już był, czy też który mieli dopiero budować. Wielkie woskowane arkusze pachniały dziwnym zapachem nieznanego miasta.
Mama słuchała z wypiekami na twarzy. Przy samym końcu rozmowy cała podróż do Włoch prysła od jednego słowa, jak bańka mydlana.
Ojciec był w nowem ubraniu, którego wcale dotąd nie znaliśmy, i w nowych trzewikach, całkiem innych, niż panowie nosili we Lwowie.
Na podróż do Włoch machnął ręką i zawołał do mamy: Szaleństwo!
Zawstydziła się.
Powtórzył: — Szaleństwo.
Odetchnąłem szerszą piersią.
Ojciec wysłał mamę z Irzkiem powozem, po sprawunki, mnie kazał zostać. Chciał mi jeszcze coś ważnego powiedzieć, w sprawie mego zachowania się tak w szkole jak w domu, gdy zjawił się pan doktór Lukas.
Rozmawiali przy mnie, całkiem niezrozumiale, wstawiając mnóstwo łacińskich terminów.
Potem wypili razem czarną kawę. W pewnej chwili doktór Lukas, ni z tego ni z owego położył ręce na kolanach ojca i rzekł: — Drogi kolego...
Ojciec, w odpowiedzi na to, położył na rękach Lukasa obie swoje i zamilkli...
Po skończonej wizycie doktora Lukasa zaczęło się chodzenie po salonie tam i zpowrotem. Ojciec pchnął drzwi balkonu i wsparty o framugę, jakby razem z wpadajacym szumem kwietniowego podmuchu, westchnął:
— Mój Boże...