Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/216

Ta strona została przepisana.

Powiedziałem i bez jednego słowa wyszedłem.
Mur, przyjaźń, zerwanie, walka, wszystko jedno! Dworski był silniejszy ode mnie, — wszystko jedno!...
Nasłuchiwałem, czy nikt za mną nie pędzi po ganku.
Nikt.
Skręciłem przez korytarz, koło framugi okna i stanąłem zdumiony.
Człowiek pospolity nazwałby ten odgłos krokami. Ja usłyszałem jakby głuche, lekkie pocałunki, spadające na podłogę ganku. Były to biegnące kroki mojej Niny.
Nie pamiętam jak była ubrana, jak wyglądała! Pamiętam okno otwarte, nad niem niebo chluszczące ulewą, na parapecie suchy, porzucony sznurek i szum oddechu, z którym wyrzuciła Nina nigdy niezapomniane słowa:
— Dlaczego odchodzisz?!
— Dlaczego odchodzę?!
Dysząc szybko, czekaliśmy.
— Odchodzę, bo cóż?... —
Dotknąłem jej twarzy. Wszystko dokoła wspłonęło nagle i znikło.
Nic, nic, nic, — tylko w hłysku pocałunków pośpieszny szum ulewy.
Własnemi ustami, cudze własne usta... Jak tragedja, wino, owoce!...
Trzymałem ją oburącz przez plecy. Pod dotknięciami moich dłoni rozstępowały się smugi ukochanego ciepła i nadarzyła się drobna, ruchliwa kość łopatki.
Całowaliśmy się jeszcze raz.
— Udusisz mnie, — rzekła nakoniec Janina i uciekła.
Jakież teraz miałem z tego wyjście?!