Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/217

Ta strona została przepisana.

Iść przez miasto, oddać się na pastwę rozhukanym żywiołom, niech mi przemakają trzewiki, niech z daszka mundurowej czapki wyłazi tektura!
Powtarzać błyskawicom jedyne na świecie, tragiczne słowa, — „trąba grzmi, puzon dmie, Makbet, Makbet idzie tu!”. Powtarzać te słowa i krzepić się potworną nadzieją, że mamie sił już nie stanie do urządzania imienin, może ojciec wcale nie przyjedzie, uroczystość na pewno się nie uda i będziemy wolni cały dzień!...
Błyskawice ustały, ulewa przeleciała bokiem. Poszedłem długą ulicą, wśród pootwieranych okien, z których płynęła muzyka, nieświadoma losu mojego.
Marzenie i rozterka zaniosły mnie nad stawy Pełczyńskie. Tu, jak od lat tysięcy naprzeciw każdej miłości, wyszedł naprzeciw mojej pełny księżyc z za drzew. Woda w stawach, światła w dalekim Korpusie Kadetów, wszystkie gwiazdy, rozmiecione kręgami po niebie, całe powietrze wieczora, wszystko lśniło srebrnym blaskiem naszego pocałunku.
Trzeba to było koniecznie powiedzieć światu.
Na trupie przyjaciela [czemże był teraz wczorajszy Dworski?], na zgliszczach miłości synowskiej wznieść nowy, wielki okrzyk!
Z, rękami założonemi na plecach jak Beethoven, podsłuchiwałem szum drzew, szelest wody, śmiechy ludzkie i kroki, aż znalazłem pożądaną prawdę w cieniu wielkiej topoli niedaleko wartowni, przy artyleryjskim forcie:
Kocham, — amo, — ja sem te lublu, — ich liebe dich, — je t’aime, — I love you.
Gdyby nie żołnierz, który zabrzęczał bronią i nagle