Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/218

Ta strona została przepisana.

głośno przeklął, może do rana rozpamiętywałbym w tym dołku pod topolą wielkość i miłość świata?
Nie należało jednak drażnić wartownika.
Poszedłem stąd do Burzyńskiego. Niewiadomo, poco? Po nic. Nie zastałem.
Siostra jego, przy świeczce grała w drugim pokoju coś szalenie smutnego na pianinie. Podczas tej muzyki postanowiłem, — że prawie już nie kocham matki. Chcąc się przy tej sposobności zmusić do łez, marzyłem o samobójstwie.
Nie przychodziły. Może dzięki temu smutek mój był bardziej męski? Trudno, czar pocałunku w tych wszystkich przejściach nie zmącił się ani na chwilę. Może nawet wzrósł?!
Wracałem do domu zakurzony, zmęczony, niby z dalekiej podróży do zapomnianych, zaśniedziałych ludzi. Bramy były już zamknięte, kroki moje rozlegały się złowrogo po „samotnych“ kamieniach naszej ulicy. Aż dziw, że księżyc raczył oświecać te strony, równie obficie, jak Pełczyńskie stawy.
W oknach naszego domu świeciło się. Naturalnie! Mama czekała na bałkonie.
Spostrzegłszy mnie pod latarnia, przyłożyła sobie ręce do serca i zawołała:
— Jesteś nareszcie!...
Dotąd pamiętam spłoszony dźwięk tych słów, dotąd pamiętam twarz, tajemniczo hłyszczącą w poświacie.
Odpowiedziałem z chodnika: — Nie mam na stróża.
Mama znikła. Wróciwszy w rozwianem okryciu, wyrzuciła mi w papierku monetę.