Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/219

Ta strona została przepisana.

Okazało się, że całe mieszkanie, prócz naszego pokoju, w którym już spał Irzek, jest oświetlone. W jadalni na stole półmiski, pełne orzechów, fig i daktyli. Mokre łupki migdałów mrowiły się na dwóch talerzach, jak pogniecione chrząszcze.
Na kredensie telegram od ojca: — „Przyjeżdżam”.
Andulku, żegnaj! Tu w domu przygotowania do imienin.
Pogięte torby mąki wznosiły się z kredensu ku sufitowi, niby skamieniałe słupy. Wstrętna, idjotyczna proza!
Wbrew wszelkiej nadziei poszedłem na balkon. Sprawdzić tam niewiadomo w jaki sposób, czy rzeczywiście ojciec na imieniny przyjeżdża?...
Mama schwyciła mnie za ręce.
— Proszę mnie nie dotykać! — krzyknąłem.
Park miejski, rozłożony naprzeciw okien, drżał w księżycu, jakgdyby długim dreszczem przejęty.
— Boli cię coś?! Może znowu złamałeś obojczyk?!
Ileż to lat temu złamałem ten głupi obojczyk?...
Zarzuciła mi ręce na ramiona. Na te same ramiona, które niedawno obejmowały Ninę. Jednym ruchem zdjąłem stanowczo dłonie matczyne, a spostrzegłszy, że zostawiają na mundurze ślady mąki:
— Mama mnie omączy! Proszę bardzo!
Po skurczonej jej twarzy przepłynęło bezradne wzruszenie, mnąc rysy, jak wiatr zgina i marszczy powierzchnię wody jakiejś. Matka zaczęła mówić pośpiesznie, ze łzami w oczach, zawstydzona:
— Zostawiacie mnie wszyscy. Nie przychodziłeś tak długo. Ósma, dziewiąta, dziesiąta. Niema cię, niema i niema.