Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/22

Ta strona została przepisana.

rozwiązał, — już biegłem, — mama wołała, gdzie stać będzie przy drodze, — nie usłyszałem, gdyż teraz defiluję! Śpiewamy. Pełna piersią na dwa głosy: — Choć burza huczy koło nas!
Za nami śpiewali i przed nami! Przed nami szli i za nami. Nikt mnie nie popychał, szedłem z brzega, jako skrzydłowy. Mój pusty rękaw powiewał wspaniale, a tu jeszcze jakiś stary pan z tłumu powiada:
— Patrzcie, ten dzielny chłopiec maszeruje bez ręki.
Żałowałem, że ja mam, że jest tylko zagipsowana.
Szedłem, jakby już naprawdę bez ręki, na przodzie zaczęła grać muzyka, — bęben i głosy trąb.
— Patrzcie, ten dzielny chłopak bez ręki — zawołał znowu ktoś z tłumu.
Idziemy, — słońce ślicznie zachodzi, zdaleka wyłaniają się wieże naszego Krakowa. Wytrwałem cały tydzień, wysprzyjaliśmy z Irzkiem na dzisiaj pogodę, — tłumy ludzi, — z boku kapelusz mamy, nie może nas dogonić!
Idę sobie, defiluję, maszeruję, mimo, że nasz wuj najmłodszy Gucio, i służący Tomasz i Filipina i wszyscy mówili, że nie pójdę. Idę, idę, a tu jeszcze nagle wyjeżdża z bocznej ścieżki konno, naprzykład kto?...
Nasz ojciec w butach z ostrogami. Chłopcy się przestraszyli, czwórki wygięły się i wklęsły.
— Nie bójcie się nic, chłopcy, — rzekła z konia postać wesoła.
— To mój ojciec — szepnąłem, wzruszony. Przestałem śpiewać. Nasze czwórki i tak już nie śpiewały. Po chwili krzyknąłem nagłe: — Ojciec uczył się jeździć konno u murzynów w Ameryce!!!