Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/220

Ta strona została przepisana.

Zacząłem odpowiadać. Warczeć coraz głośniej. Skończyłem, krzycząc prawie:
— To wszystko zestarzałe głupstwa! Imieniny nikogo dzisiaj nie obchodzą! Szkoda czasu! I atłasu! Nie obchodzą!
Jeszcze raz wyciągnęła ręce pojednawczo, — odtrąciłem, odepchnąłem, aż krople deszczu opadły z żelaznych akantów balkonu.
Rozległ się w mamie przedziwny okrzyk, okrzyk pełen przerażenia.
Czekałem, gotów na wszystko.
Stała przy balustradzie, u brzegu ciszy nocnej, szeleszczącej głębiną parku i powtarzała raz po raz:
— Dopiero kiedyś może, gdy mnie nie stanie...
Do dziś wszystkie ogrody, szumiące mocą na wiosnę przy księżycu, po tyłu, tylu latach, powtarzają mi jeszcze te słowa. Ale wtedy?! Wzruszyłem ramionami...
Nie pamiętam, jak się stało, że odszedłem. Zasypiałem z nieubłaganą dumą swego nieszczęścia, w rozterce między wspomnieniem przeszłości i tragedją wszystkich godzin przyszłych.
W stołowym do późnej nocy chrobotały torby z mąką i bakaljami. Gdyśmy następnego dnia wrócili ze szkoły, zastaliśmy ojca.
A więc przyjechał, a więc niema o niczem innem żadnego gadania.
Drżałem, czy się nie dowie o moim powrocie wczorajszym?!
Mama czekała w salonie. Objęła nas obu, Irzka i mnie, przez ramiona. Byliśmy już z nią tego samego wzrostu.