Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/221

Ta strona została przepisana.

Poszliśmy tak we troje do kancelarji ojca, jako zgodny wynik „tego całego czasu”. Niby starsi koledzy!
Mama odświętnie ubrana, w sukni seledynowej z białym żabotem na piersiach, dzięki któremu wygłądała raczej na naszą siostrę, niż na matkę.
Zdziwiona, że tak schudła: — Patrzcie, jak to wszystko leci ze mnie. Jak leci!
Ojciec przesłuchał nas krótko z ubiegłych tygodni, dziwiąc się na końcu, że się niebardzo cieszymy z jego przyjazdu.
W tym wypadku nie potrzebowaliśmy nawet patrzeć na siebie z Irzkiem porozumiewawczo. Nanic Aniela, choć bezczelna, nanic Janina, Nina, serenada, — wszystko nanic! (Gorzej, że ojciec też nie cieszył się zanadto. Był tak roztargniony! Mówiło się do niego, nie odpowiadał. Pokazywało się coś, wzdychał i nie pamiętał.
Z początku jakby przepraszał za coś mamę. Gdy przechodziła, zatrzymał ją nagle w salonie i zagryzłszy usta, powiódł ręką dokoła, w głąb, niby przez wszystkich sześć pokoi.
Mama stanęła jak wryta. Jedną sekundę. Zaraz potem rozjaśnił jej twarz śmieszny, miły uśmiech „planów przyszłości“.
— Trudno będzie rzucać to wszystko, — rzekł ojciec.
— Och, wiesz! — westchnęła mama. — Byleśmy zdrowi byli...
Odwrócił się nagle.
Po południu wyszedł, my odbyliśmy u Stefana ostatnią próbę generalną. Niewiadomo, co próbować, czy mszę,