Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/223

Ta strona została przepisana.

Mama mówiła ciągle, przypominając jakieś dawne historje.
O tem, jak spędzaliśmy ten dzień rok temu, dwa, trzy, cztery. Doskonale pamiętała, ile różnych rzeczy i ludzi przewinęło się przez te rozmaite lata. Zdaniem mamy rzeczy nie były ważne, bynajmniej, ludzie zaś i tak wszystko zapominali.
Gdzie byliśmy lat temu dziesięć, jacy mali i śmieszni. Zawsze od początku życia, niejako odrazu lubiliśmy krem malinowy, który oczywiście będzie także jutro. Co było w przeszłości, a co będzie jeszcze w przyszłości. Gdy rodzice zestarzeją się i na imieniny mamy przyjdą do nas, do Irzka, lub do mnie.
Wtedy, kiedyś, w tej dalekiej przyszłości postanawiała mama odnieść nam po małym bukiecie niezapominajek, takich samych, jakie daliśmy jej z pierwszemi wierszykami, jeszcze w Grobli, tyle lat temu!
Trąciliśmy się z Irzkiem „skrytobójczo“, — wszystko to rozwiewało doszczętnie nadzieję serenady.
Ojciec wstał nagle. Powiedział: Jeszcze raz spróbuję zatelefonować — i szybko wyszedł.
Zapadło długie milczenie. Park szumiał wszystkiemi drzewami, mama pochyliła głowę.
Czekaliśmy cierpliwie.
— Czy mama płacze? — Irzek szturknął mnie. Wstaliśmy, nie nie odpowiedziała.
Podeszliśmy zobaczyć, co się dzieje?
Oczy miała przymknięte. Z powiek wzdłuż policzków błyszczały smugi po łzach, ale jaż dawnych. Chyba z przed kilku minut.