Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/225

Ta strona została przepisana.

świnie, jak się zdaje. Chodziło tu nietylko o serenadę, ale i o przyjęcie.
— Dworski, — rzekł Irzek, poruszając groźnie szczękami, — w dzień urodzin Janiny urządza dla chóru przyjęcie u siebie w winiarni. Potem dopiero pójdzie się z właściwą serenadą.
Patrzyliśmy z ganku gimnazjaliego, ponad drzewa sąsiedniego ogrodu bernardynów, prosto w niebo. Tylko jeszcze z tego nieba błękitnego mógł przyjść jakiś ratunek. Na urodzinach miało być wiele innych dziewcząt i kolegów. Nie chodziło więc zasadniczo o pocałunki, niemożliwe przecież w takim tłumie...
Ale — nie być? Nie popatrzeć na nią, gdy będzie królowała w różowej sukni?! Z różową kokardką we włosach?!
Nadludzkim wysiłkiem woli, rzekłem cicho: — Dworski wie, że nie możemy. Dlatego zaprasza. Jest to zwykły podstęp...
Irzek spłunął po męsku i spojrzał na mnie z pogardą.
— Idjoto, — dodał, — mają tam już w winiarni zamówiony stół. Dla kwartetu!
Stół, zamówiony dla kwartetu!
— Wszystko jedno, — jęknąłem, — pójdziemy do domu.
— Masz rację, — odpowiedział Irzek, — tylko nie nie mów. Zobaczysz, jak ja to załatwię.
Załatwił, — że z pewnością wszystkie bebechy wywróciły się w Dworskim do góry nogami. Gdyśmy wyszli z gimnazjum, oświadczył, że nie możemy rozbijać kompanji. Pobędziemy trochę na przyjęciu. a potem!?