Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/226

Ta strona została przepisana.

Gwizdnął tak złowrogo i cynicznie, że nikt się już więcej o nic pytać nie śmiał.
Weszliśmy do winiarni Dworskiego przez długą, chłodną sień kamienną.
Byliśmy tu pierwszy raz w życiu. Nikt nie spodziewał się tak klasztornego wyglądu, ani takiego zapachu!
Zapach dziwny, słodkawo-kwaśny, jakby przestałych owoców. I prawie uroczysta cisza.
Mimo, że na swoich śmieciach, bo przecie u kolegi, z pierwszego wrażenia zdjęłiśmy odrazu czapki i zbiliśmy się w kupkę na korytarzu. Z lewej i prawej strony wyłaniały się mroczne salki, jak cele mnichów.
Dworski niepotrzebnie kłamał, że to tylko miodosytnia i winiarnia, a nic się tu nie je. Widać było. że ten i ów siedzi przy stoliku i doskonale zajada.
I jeszcze jedno przejęło tu nas powagą: spłoszony, delikatny dźwięk, rozlegający się ze wszystkich stron.
Okazało się później, że to dygotanie kieliszków.
Zbliżywszy się do Irzka, szepnąłem:
— Ty! A tam, u nas, imieniny?!...
— Cicho, głupi, — odpowiedział stanowczo, tem bardziej, że podeszło kilku służących w bronzowej odzieży z sztywnemi, zielonemi fartuchami.
Wyglądali bardzo sumiennie i uczciwie.
Najgrubszy spytał: — Czem można służyć szanownym panom?
Dworski jednem machnięciem ręki rozwiązał całą zagadkę, każąc nas zaprowadzić do naszego stołu. Po drodze musieliśmy minąć pokój, zastawiony ogromnemi beczkami.