Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/227

Ta strona została przepisana.

— Wszędzie wino, albo miód, — zachichotał Stefan.
Irzek zmarszczył brwi z wrażenia. Nie przepuściłem ani jednej beczce, by z ogromnego brzucha nie ściągnąć palcami trochę kurzu.
Gdy weszliśmy do właściwego pokoiku winiarni, doznałem czarodziejskiego wrażenia. Cicho, tajemniczo, świeżo, chłodno, jak w raju.
Okazało się, że już jesteśmy w piwnicy. Nad naszem zakratowanem okienkiem rosła trawa, dalej zaś, pod przeciwległym murem podwórka krzak samotnego bzu.
Kwitł. Fioletowe liście złociły się w słońcu.
Nie wiedzieliśmy, co mówić do siebie. Gdy poważny służący — Irzek twierdził, że to piwniczy — rozlał wino do kieliszków, wybuchnęliśmy śmiechem.
Płyn iskrzył się w szkle, jak samo światło.
Zawstydziliśmy się naszego śmiechu. Dałem sobie słowo honoru, zaraz po pierwszym kieliszku, że za pięć minut idziemy do domu. Po trzeciej lampce, — Irzek nazywał już te kieliszki lampkami, — szepnął mi ponuro do ucha:
— Idziemy na dno...
Możebyśmy jeszcze nie byli poszłi na dno, gdyby nie ojciec Dworskiego, ogromny, gruby człowiek. Stanał wraz z żoną swoją, też ogromną i grubą, w wąziutkich drzwiach i piorunującym głosem kazał sobie zaśpiewać coś najlepszego!
Stefan wybrał Andulkę, z mojem solo. Jeden tylko bez na podwórzu wiedział, dla kogo śpiewam właśnie teraz tak wspaniale.