Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/228

Ta strona została przepisana.

Nikt nie pamiętał, kiedy starzy winiarze odeszli, zaraz jednak po ich zniknięciu ukazała się na naszym stole kiełbasa w sosie tatarskim.
Irzek na znak męskości jadł musztardę prosto ze słoja, łyżką. Błagałem, by tego nie robił. Machnął ręką, jak straceniec, i spojrzeliśmy razem na zegarek.
Dotąd pamiętam tę chwilę: stoimy pod oknem, przy kracie. Widzę wszystkie wskazówki zegarka, ale równocześnie uśmiechają się do mnie ludzkim uśmiechem, może nawet uśmiechem naszej matki, pomieszanym przedziwnie z Janinką, kiście bzu pod murem...
Zamiast, — która godzina, — mówię Irzkowi najtajniejsze słowa mego serca:
— Jaśminy i bzy...
Płaczemy.
Płaczemy nad całym światem. Irzek zamyka nam usta dłońmi i po chwili mówi:
— Za piętnaście trzecia...
Włosy nam stają na głowach z przerażenia.
Dworski płacze razem z nami, choć nie wie, dlaczego?! Czuję, że mnie nienawidzi. Płacząc, od czasu do czasu gwiżdźże przez zęby. Jest to oznaka, że chce z kimś zaraz walczyć na francuską walkę.
Rzucam mu się na szyję. Ściskamy się i wymyślając sobie od łotrów, opłakujemy wspólnie naszą przyjaźń.
Następuje w całej zabawie niepojęta i niewytłumaczona przerwa, poczem idziemy przez miasto, — dziwnie ciasne. Przepychamy się z trudem przez ulice, które tak spuchły nagle i tak są wąskie... Niepodobna wytrzymać!