Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/229

Ta strona została przepisana.

W mieszkaniu Stefana nie widać prawie gości, tylko wszędzie, we wszystkich pokojach pełno śmiechu. Dziewczęta witają nas triumfalnie.
Wszyscy wiedzieli o porzuceniu przez nas imienin w domu. Bezczelna Aniela obwieściła o tem „publiczności”, szczerząc zęby z teatralnym ukłonem.
Nie mogłem zapamiętać, w którem miejscu przebywa stale moja Janinka?! Słyszałem tylko jej rozkoszny śmiech.
Niewiadomo, dlaczego goście, po przemowie Anieli, walą nam brawo. Irzek toczy „wzrokiem padalca“, to znaczy tragicznym, i zakazuje wszelkich braw. Brawa można dawać jedynie po serenadzie, która zaraz nastąpi.
Stajemy. Cały nasz kwartet chwieje się na nogach wtył i naprzód. Zaczynamy od Andulki z mojem solem.
Gdy przyszło to miejsce solowe, porwały mnie tak straszliwe wyrzuty sumienia o nasz dom, imieniny, o rodziców, — że rypnałem z miejsca Verdiego Śmierć Otella.
Pamiętam wrzask i pisk wszystkich zebranych, potem znów wszystko znikło. Wyłoniły się z wielu miejsc różne chmury, podobne do różowych poduszek, pośród których walczyłem z Dworskim na podłodze.
Była to walka francuska. Bardzo prędko przeszła w zażartą bitkę.
Pękł mi rękaw pod pachą. Dworski dusił mi kolanami piersi, rozkrwawiłem mu dłoń. Znaleźliśmy się potem przy piecu. Janina między nami.
Po raz ostatni w życiu!