Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/23

Ta strona została przepisana.

Opowiadał nam o tem wiele razy. Chłopcy nie wiedzieli, co to znaczy. Nie czekałem wcale aż zrozumią. Rzuciłem się wbok, gdyż wyjechał z lewej strony kolumny. Pchałem się naprzód obandażowaną stroną, póki nie znalazłem się blisko, tuż przy koniu.
Pachniał swoim pachnacym, końskim potem. Filipina zawsze mówiła, że tylko święci mogą być cudowni. — To nieprawda! konie też mogą być cudowne.
Siodło na nim chrzęściło, jak ciastko kruche. Bił nogami o ziemię. Później z Irzkiem goniliśmy bez końca, żeby słuchać sobie serc, tętniących jak kopyta końskie po murawie. A boku, na czapraku miał wyhaftowane litery. Może swoje śliczne imię zwierzęce?! Wędzidło na nim dzwoniło w białej pianie.
Ojciec pochylił się ku mnie z tego żywego, prawdziwego konia i spytał:
— Maszerujesz?
Dopiero po chwili odpowiedziałem: — Tak. — Nie mogiem mówić więcej.
Znów siodło zachrzęściło, znów się pochylił: — Nie bój się nic. Teraz od tej złamanej strony będziemy cię zasłaniali.
Zrozumiałem, jak było powiedziane, — będą mnie zasłaniali we dwóch, on i koń.
Jeszcze raz dotknąłem soba cholewy ojca.
— Jak się nazywa?
— Ten koń? Nazywa się Gniady.
Gniady postawił uszy do góry.
Nie wiem dlaczego, mówiliśmy w tej chwili ukradkiem, prawie tajemniczo, do ucha. Ojciec musiał się