Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

Dworski trzymał ją i mnie za ręce, patrzył w sufit ołowianem spojrzeniem i powtarzał:
— Albo — albo, aut — aut, entweder — oder, ou — ou...
Janina powiedziała otwarcie, że gdybym miał nawet sto dwadzieścia powozów, i tak nie zapomni mnie do końca życia. Ale zostanie z Dworskim.
— Ty! — odepchnęła mnie od siebie, — jesteś zanadto niemożliwy!..
Odepchnięty, upadłem. Potem, jak podlec, korzyłem się przed Stefanem. Błagałem go o pomoc. Stukał mi lekko kamertonem po głowie i śmiał się triumfująco.
I nagle, znaleźliśmy się z Irzkiem przy oknie zamkniętem, po którego szybach ściekała ulewa.
Irzek wypowiedział jedno jedyne słowo:
— Dom.
Wyszliśmy bez pożegnania.
Koło pomnika Sobieskiego w gęstej ulewie zatrzymaliśmy się. Irzek zdjął czapkę. Ja też. Cóż nas teraz obchodziło, że nam deszcz głowy zmywał?!
— Zapomnieliśmy w winiarni książek!
Odpowiedziałem: — Naturalnie!
Ruszyliśmy dalej, ramię przy ramieniu, jak sybiracy Grottgera.
Na ulicy naszej chwycił mnie Irzek za rękę i wykrzyknął:
— Czy widzisz dobrze numery?!
Odpowiedziałem: — Widzę!
Stanęliśmy pod naszym. Pod dziewiątym. Tysiące kłamstw przelatywało mi przez głowę. Irzkowi też, wszystkie były głupie, śmieszne, marne.