Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/233

Ta strona została przepisana.

Między pierwszem piętrem a drugiem usiedliśmy na schodach, płacząc gorzko.
— Nam też nie dzieje się tak świetnie, — pocieszał nas Irzek, — zlani deszczem, biedni... Masz sińca pod okiem od Dworskiego. A co będzie z książkami?!
Dźwignęliśmy się wyżej.
Oto drzwi naszego mieszkania z miedzianą tabliczką nazwiska. Irzek dotknał tabliczki, — jakby z tego mógł wyniknąć ratunek.
Długa chwilę milczeliśmy z zapartym oddechem, nareszcie przyszła Irzkowi ostatnia myśl do głowy! Nie dzwoniąc wcale, zaczniemy odrazu, „jakby nigdy nic“, Stefana Kyrje. Co z tego potem wyniknie, niewiadomo, w każdym razie my tak zaczniemy.
Prześpiewaliśmy Kyrje do połowy, gdy za drzwiami rozległy się kroki...
Spłoszony szum maminego głosu, parę słów ojca i znów cisza.
Zdrętwieliśmy.
Irzek szepnął: — Odeszli...
Łzy nam płynęły z oczu.
Irzek wziął na odwagę i począł lekko pukać. Lekko, bardzo ostrożnie.
Nic.
Troszeczkę mocniej.
Nic.
Splótłszy się w bratnim uścisku, siedliśmy pod progiem. Nagle powstaliśmy razem. Irzek spytał mnie oczami. Oczami odpowiedziałem, — tak... Wyciągnał rękę do dzwonka i lecinsieńko zadzwonił.