Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/235

Ta strona została przepisana.

jakby nie synom własnym, lecz nieznanym, rzadkim okazom zwierzęcym, czy też roślinnym.
— Wcale nie pijani, — bełkotał Irzek, starając się ustać spokojnie. Nie udało mu się, niestety, i upadł na krzesło bezwładnie.
Chcąc nas koniecznie ratować, jąłem opowiadać o Dworskim. Miało to „zmierzać“ do winiarni. Zapomniałem jednak, o co chodzi. Z rozumnych, bardzo tkliwych słów moich wyłonił się niespodzianie krzak starego bzu.
— Trzeba to zrozumieć, zrozumieć ostatecznie, jaśminy i bzy!
— Rozumiem. — Ojciec uśmiechnął się, wziął obu pod ręce, wyprowadził do naszego pokoju. Kazał się natychmiast położyć. Rzecz nie do wiary, porobił z ręczników kompresy i zawiązał je nam na czołach.
— Durnie, co za durnie! — powtarzał przez cały czas tej operacji.
Słyszałem jeszcze, jak mówił do płaczącej w salonie mamy: — Masz, zaczynają się już mężczyźni — i zasnąłem.
Obudził mnie przerażający lęk.
Deszcz szumiał po liściach. było już całkiem ciemno. Przez uchylone drzwi wpadało światło z któregoś pokoju wąską szczeliną. Wyskoczyłem z łóżka, przekonany, że nagle niema już naszego domu!
Że się rozwiał na zawsze?!...
Pobiegłem do przedpokoju, po płaszcz i dalej do salonu. Stąd, między meblami, ostrożnie, na palcach, doszedłem do buduara.