Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/236

Ta strona została przepisana.

Mama siedziała przy biurku nad papierem listowym. Dopiero w ciszy, wieczorem widać było, jak jej skronie siwieją. Każdyby zobaczył odrazu.
Chłonąc zapach deszczu, spozierała przed siebie w ogród, z dziwnym uśmiechem swoich planów przyszłości.
Smutna musiała być! Na całem czole we wszystkich nieznacznych wgłębieniach drżały cienie.
— Mamo...
Ocknęła się. Mówiąc cicho, — to ty? — podała mi przygotowany zawczasu na galeryjce swój bilet wizytowy.
Było wypisane na nim:

Niniejszem zaświadczam, że syn mój z powodu moich imienin nie mógł się na dzisiaj przygotować.
Z głębokim szacunkiem

— A imieniny, mamo?...
Zwróciła lekko głowę:
— Jakież mogły być bez was imieniny?
— A ojciec? — spytałem szeptem.
— Poszedł się przejść i jeszcze raz nadać depeszę.
— Na taki deszcz? Przejść się?... — Łzy napłynęły mi do oczu: — A czy to prawda, że musimy zwijać całe mieszkanie i wszystko?
Patrzac przed siebie, w szumiący ogród, odpowiedziała:
— Prawda. Myślę, że to były ostatnie moje imieniny...
Wtedy rzuciłem się ku niej z płaczem, który płynął już nie z oczu, lecz prosto z serca. I wtedy, przykładając