Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/239

Ta strona została przepisana.

i śmierć sama... Ale ty przecie nigdy nie czekasz, szybkie życie! Samo po mnie wybiegasz i idziesz ze mną coraz prędzej, biegnę koło ciebie wytrwale, już mnie wyprzedzasz, ledwie za tobą nadążam. Stoimy w wielkiej wojnie, podążasz jeszcze prędzej, dogonić cię nie mogę. Wszystkie kąty kraju naszego trzeba umieść teraz, urządzić, na nowo jeszcze raz pokochać, — aż oto jadę przez ocean na okręcie, w sprawach mojej ojczyzny za morze.
Miesiąc luty chmurzy się dokoła po przestrzeniach otwartych w nieskończoność. Przez sine, głośne wody przewijają się ryby olbrzymie, które płyną z głębin niewiadomych.
Potężna śruba okrętowa uderza pod pokładem mocno, natarczywie. Jest w tem tętnie maszyny muzyka woli naszej. Naprzód, naprzód i naprzód!
Otoczeni tu jesteśmy wszystkiem, cośmy dotąd wytworzyć zdołali, o co się w dziejach naszych ziemskich tak śmiertelnie bijemy. Zbytek, wygoda, niklowane rączki, poręcze, dywany, jedwab, światło elektryczne, cygara, dym węgla, zapach perfum i tłuszczów oczyszczonych.
Wystarczy jednak sięgnąć ręką za barjerę okrętu, — przez krótkie palce nasze płynie nieskończoność widoku, pośród której, na tych wodach, na tym stopniu szerokości niczem i niczem i niczem jesteśmy po wieki.
Myśl moja skora, lecz zaiste, jakże malutka płuży wśród tej nieskończoności. Wznosi się, opada, słów żadnych nie znajduje, podrzuca drobne pytania, by wracać wkońcu ku prostym chwilom dzieciństwa i nieporadnie, zamykać pierścień swego czasu...