Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/24

Ta strona została przepisana.

nisko zginąć z siodła, przecież inni śpiewali za nami i przed nami i szli i szli, — cała defilada odbywała się ciągle.
— Jakże ci się powodzi w tym marszu? — spytał ojciec.
Tknąłem go jeszcze raz w cholewę i w ogromnym hałasie, pętając się już prawie między kopytami Gniadego, zdążyłem szepnąć:
— Chcę jeździć konno...
— No, to dobrze. — Ojciec podniósł się na siodle, powiedział do naszych czwórek: — Śpiewajcież chłopcy. — Sam mocnym głosem zaczął.
Szliśmy w resztkach gorącego słońca, naprzeciw wież kochanych, śpiewaliśmy aż nam w piersiach pękało. Minęliśmy tak jeszcze górkę jedną, właśnie zdobytą fortecę. Kroczyłem dumnie po szosie, zaraz w drugiej czwórce, z głową od śpiewu ku niebu wychyloną, od strony złamanego obojczyka broniony przez Gniadego i ojca.
Mama odnalazła nas dopiero przy rogatce, gdy pochód dawno się już rozwiązał. Irzek miał podbite oko, ale trzymał chorągiewkę, bo ją pierwszy zatknął na szańcach, za co mu ją podarowali.
My z ojcem, ja zdrową ręką, a on swoją, prowadziliśmy za uzdę Gniadego. Wszysey trzej bardzo szczęśliwi, niejako w cieniu konia, który nam nad głowami wymachiwał swym łbem wspaniałym.
Mama była zmęczona, przestraszona, suknię miała na sobie zmięta, kapelusz nabakier, — żeśmy z Irzkiem wybuchli śmiechem.