Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/240

Ta strona została przepisana.

Wieczorami siadamy w barze, przy kieliszku, przy kartach ja i rozmaici podróżni. Palą małe fajeczki. Patrząc w puste szyby, opowiadają sobie z pobłażliwym śmiechem, skąd się wzięli na tym okręcie, co ich tu przyniosło, dokąd dalej pojadą, gdy się na brzegu znajda.
Słychać nazwy krajów odległych, miast niespodziewanych, półwyspów dalszych, niż czwarta klasa gimnazjalna.
Dziś po południu zebraliśmy się w barze na chwilę tylko. Idziemy oglądać maszyny okrętowe. Schodzi się tam po schodach żelaznych, cieniutkich, niby po twardych, stalowych pajęczynach.
Coraz niżej, coraz goręcej.
Należy kroczyć ostrożnie, w sinem świetle, wszędzie obracają się metalowe ramiona, wiązadła, golenie, broczące oliwą gruczoły. Na szerokich pasach transmisyj ślizga się światło ruchu, — nie można mówić w rozgłośnych jękach mechanicznego obrotu.
Do hali pieców okrętowych.
Gdybym się nie wstydził, padłbym tu na kolana, krzycząc:
— Nie będziemy jeździli przez żadne oceany, nie chcemy już wyrobów, stali, niklu, złota, platyny, blachy, żelaza, wyrzekamy się potrzeb najprostszych, ale nie stójcie, ludzie, w tym żarze straszliwym!
Ogarnia nas przestrzeń czworoboczna, pół-ciemna, zamknięta zewsząd olbrzymiemi piecami. Ogień w nich wyje, przewraca się, upada, znów powstaje straszny i zwichrzony.