Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/241

Ta strona została przepisana.

Półnadzy palacze wrzucają raz po raz pełne łopaty węgla. Nie można sobie wyobrazić cięższej pracy!
Pot leje się z ludzi, paruje nad nimi tumanem, oczy mają od żaru białe, puste, jakgdyby samym śluzem patrzyli. Przez wszystkie mięśnie tęży się troska pracy, podkreślona cieniami wysiłku.
Jeden z owych palaczów odpoczywa pod ścianą. Wsparł ręce na łopacie. Po twarzy, młodej jeszcze, aż za obręb trykotowej koszulki spływają strugi potu. w których pierś cała lśni, niczem ulana z ołowiu.
Do tego człowieka muszę podejść.
Podszedłem, szukam w porfelu dwóch papierowych dolarów. Jak na wałnię mego kraju dużo... Jak na dchry uczynek za mało. Jak na napiwek, — doskonale.
Wszystko razem wysoce niemoralne!
Daję nareszcie te dwa papierowe dolary.
Palacz spostrzegł pierwszy, że, wyciągając z portfelu pieniądze, upuściłem na podłogę jakąś karteczkę. Schylił się szybko i podał ją uprzejmie.
Podał ją z czułym uśmiechem człowieka, który nie ma nadziei, z dobrze mi znanym uśmiechem planów dalekiej przyszłości...
Podziękowałem. Patrzę, co to za kartka?
Stary, pożółkły, jakże już wygnieciony bilet, zaczynający się od słów: — Niniejszem zaświadczam, że syn mój...
Zaprawdę, — matka moja pośpiesza z drogi niepwrotnej otrzeć tu pośród kotłów twoje czoło zroszone! Człowieku nieznanej doli, mowy i przygody: — idę ku tobie teraz przez ziemię, wodę, ogień, idę przez cały