Książkę tę zaczynałem w jesieni. Bardzo piękne pogody szły po niebie. Przez otwarte okno wpadały na mój stół przeróżne prochy jesienne, drzewne, roślinne, chyba nasiona!
Rozmaite pyły brunatne, szare; jakieś życie tajemnicze, przyszłe, uskrzydlone niewinnym ciężarem i jakżeby tu powiedzieć?.. uskrzydlone ciężarem i świętą swoją bezdrożnością. Pyły, prochy, dużo słońca, listki akacyj i głosy moich dzieci.
Skończyłem zaś tę książkę w zimie, w mieście, w obliczu ściany ogromnej, zlanej deszczem. Naprzeciw, za czarną szybą na pierwszem piętrze czesze siwe włosy jakaś pani; w oknie drugiego piętra stoją trzy puste doniczki po kwiatach; na trzeciem piętrze, przy fikusie, w mętnym blasku popołudnia nawleka igłę mała dziewczynka.
Ściana wilgotna od deszczu, ludzie, których widzę za szybami, plusk wody w rynnach, wszystko to nie ma w tej chwili żadnego znaczenia. Książka jest już skończona!
Siedzę jeszcze przed otwartym zeszytem, a równocześnie jakobym wracał z dalekiej wyprawy... Myśli, które tu czekają, z powracającemi myślami nie mogą się powitać, ani połączyć, ani nawet zbliżyć.