— Szaleństwo, — krzyknęła głośno, nawet Gniady spojrzał na nią groźnie.
— Ja tymczasem, — odpowiedział ojciec, — o niczem nie wiedząc obiecałem im, że się będą uczyli konno jeździć!?!
— Jeszcze to! — Mama wyciągnęła mi gwałtownie cugle z ręki.
Nie chciałem oddać. Ogarnęła mnie rozpostartym płaszczem ostrożnie ze wszystkich stron, jakbym był ze szkła.
Parę dni później przyszedł znowu kolega ojca, pan profesor Trzebicki. Pomacał, poogladał, pooglądał, nacisnął, wreszcie ciachnął długiemi nożycami.
Gips spadał ze mnie w kawałach, jak śnieg. Pan Trzebicki dodał: — Najlepiej, jak się znów wcale nie będziemy widywali, mój chłopcze, — i wszystko się skończyło.
Nic się w życiu nie kończy! Zaczęło się właśnie wtedy, a nie skończyło! Parę dni później dostaliśmy od ojca bilet, ja i Irzek, bilet do ujeżdżalni, do pana profesora Walczaka, który miał nas uczyć konno.
— Po pierwsze, — stwierdził ojciec, — nie zgubcie po drodze biletu. Po drugie, radzę wam do pana Walczaka mówić zawsze panie profesorze.
Wejście do ujeżdżalni było zamknięte. Ale i tak pachniało stamtąd końmi, od czego, jak się nam wówczas zdawało, powietrze, wysoko w słońcu, staje się niebieskie.
Zastukaliśmy do mieszkania pana profesora Walczaka, w tym samym budynku na parterze. Wszedłszy,
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.