Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/27

Ta strona została przepisana.

ciskami po piachu ujeżdżalni, podchodzi do jakichś wielkich wrót drewnianych, otwiera je z potężnym łomotem i znika w powietrznych głębiach stajen, niebieskich od końskiego zapachu.
Trudno i darmo, Przyjemski miał prawdziwe buty z cholewami. Nigdy o tem w szkole nie mówił. Nie mówił też dotąd nikomu, że się uczy jeździć konno. Widocznie chciał się nauczyć, a potem wszystkie zawstydzać.
Z, jednej strony wyszedł pan profesor Walczak, z drugiej ukazał się Maciej, prowadzący za uzdy trzy konie: białego, czarnego i złotego.
Nie wiedzieliśmy, gdzie wprzód patrzeć. Pan Walczak szedł uśmiechnięty, świeżutko ogolony, napudrowany, w czarnej dżokejce ze złotym guziczkiem, w kamizeli ze skóry, ma się rozumieć w swoich konnych spodniach w kratkę i w butach. Nogi miał tak krzywe i, widać, zaprawione w drygu, że właściwie, gdyby stanął, wystarczyłoby wsunąć między te nogi konia, — a jużby odrazu na nim siedział.
W ręku niósł długi, biały bat z zielonym chwościkiem na końcu. Strzelał nim lekko po piasku, od czego, zdawało się nam, że zaraz potrafimy najtrudniejsze sztuki konne.
Z drugiej strony, prowadzone równo przez Macieja szły trzy wierzchowce. Pan profesor Walczak nazwał je po imieniu. Biały — była Adela, Irzek miał na niej jechać. Złoty — nazywał się Bałwan. Ja na Bałwanie.
Na czarnym, Krakusie, uczył się Przyjemski.
Nigdy nie przypuszczaliśmy, że między marzeniem a rzeczywistością tak wielki istnieć może przedział, mię-