dzy tem, co wygląda, a co się robi samemu tak wielka różnica!
Pięknie wygląda jazda, — jakże trudno i twardo siedzieć oklep, gdy konie kłusem na lince drepcą wkoło. Gdy pan Walczak krzyczy, — piersi naprzód, wesoła mina, — a w człowieku, jakby się całe mieszkanie do góry nogami wywracało!
Gdy pan Walczak puszcza nareszcie galopa, trzaska białym batem, woła: — Mocno wcierać siedzenie w grzbiet, wcierać! — a tu siedzenia dawno już niema z bólu i ze strachu, kolana drętwieją, jedno się wdół obsuwa, drugie podjeżdża wgórę, piasek ujeżdżalni z jednej strony się zbliża, z drugiej właśnie oddala, podczas, gdy okna kręcą się same dokoła sufitu.
Gdy pan profesor znowu trzaska batem i krzyczy:
— Nie trzymać się grzywy, ręce gracko na biodrach.
Chcieliśmy się podczas tej jazdy ratować rozmową. Trzęsąc się w kłusie, zaczynaliśmy raz po raz od — panie profesorze.
Nie odczuwał żadnej litości. Bił szpicrutą w odtartą cholewę i ryczał: — Nie gadać! nie gadać!! Patrzcie na Przyjemskiego, jeździ i nic nie mówi!
Patrzyliśmy na Przyjemskiego, — czemuż nie spadał, z radością pospadalibyśmy za jego przykładem! Ale cóż, miał grube spodnie aksamitne, my cieniutkie płócienne. Wysokie buty, my gołe kolana. Był tłusty, musiało mu być mięcej.
Na każdym zakręcie patrzył na nas przekornie wąskiem, bezczelnem spojrzeniem. Gdyby nie te spojrzenia, nie złość, nie wściekłość, dawnobyśmy już chyba
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.