Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

Jeździ nas na ujeżdżalni sześciu. Tamci trzej, co sobie przepowiadają, Przyjemski naturalnie i my dwaj.
Jak długo szliśmy stępa, wszystko było doskonale. Pamiętam, — dotąd mi w uszach dzwonią równe słowa pana profesora Walczaka. Stał na środku, jedwabnym chwościkiem bata łaskotał głuchy piasek i powtarzał:
— Poklepać po szyi, poklepać, spokojnie.
Jechaliśmy już kłusa, — jeszcze ciągle nic. Różni rodzice siedzieli na swych miejscach, naturalnie kiełbasiarze zaraz z brzegu, inni dalej, nasi z panem Kossakiem w cieniu, w głębi.
Dopiero, gdy pan profesor Walczak zakołysał w powietrzu i na całą ujeżdżalnię wypuścił ukochane słowo — Ga-l-l-lop, — coś się pomieszało właśnie tam, w cieniu, w głębi, u naszych rodziców.
Nie mogę powiedzieć, że to mama — trudno, mając w galopie tylu wrogów i jednego takiego, jak Przyjemski, trudno, wcierajac się wzorowo w siodło, — widzieć coś jeszcze z boku. Dość, że z cienia, w którym byli nasi rodzice i pan Kossak, jakby się oderwało białe kółko i powolutku, potem coraz prędzej spłynęło z pochyłej powierzchni wdół, nad sam brzeg areny.
Mama, — jej przestraszona twarz...
No więc trudno, — galopujemy, pan Walczak strzela z bata, robimy małą ósemkę, dużą. W Adeli klaska wątroba, mój złoty Bałwan sunie zaraz za nią, profesor Walczak krzyczy:
— Maciej do przeszkody!!
Maciej pędzi z drągiem, owitym w słomiane powrósło, przystawia go do ściany, tuż pod weneckiem oknem.