Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

Słońce pada z góry na drąg, słoma lśni jak złoto, w dużej szybie mąci się niebieskie powietrze.
My, — na drugim końcu w szeregu. Pierwszy sadzi jeden ze starych uczniów, co sobie tylko przepowiadają dzisiaj. Ktoś z góry bije brawo. Nasz ojciec woła srogo: — Nie klaskać!
Hop!! — Już jeden uczeń przesadził przeszkodę. Za nim dwaj inni, wzięli. Za nimi Przyjemski na swym czarnym Krakusie. Stanęliśmy w strzemionach, by zobaczyć czy Maciej nie szachruje, nie zniża przed Przyjemskim drąga?...
Ujeżdżalnia aż jęknęła pod tłustym kiełbasiarzem, ale wziął.
Teraz ma skakać Irzek. Pochylił się nad grzywą swego konia powiedział:[1] — Adela, — już leci. I tu się stało to nieszczęście...
Szeleszcząc czarną suknią, biała, pusta twarz spłynęła na arenę. To nasza matka.
Rozłożyła ręce, ciska się w lewo, w prawo, a tu koń pędzi, mama biegnie prosto na pana Walczaka, ojciec krzyczy z góry: — Na litość boską!
Irzek wykręcił Adelą, — podziwiałem, jak on to zrobił w tej chwili, — mama już jest przy panu Walczaku i przeraźliwie krzyczy: — Irzuś!!!
Odwrócił się, na szczęście Maciej czeka jeszcze z drągiem przy ścianie, Irzek znowu przechodzi w galop. Adela wyrznęła kopytami w drąg, już było za późno, Irzek rymnął z siodła, jak długi.

Wszystko głupstwo, ale Przyjemski?!? Przyjemski na swym Krakusie roześmiał się.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie konia brakuje przecinka albo spójnika i.