Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/34

Ta strona została przepisana.

Najboleśniejszy był koniec tego wszystkiego. W pośrodku ujeżdżalni mama płakała, od czasu do czasu przepraszając pana Walczaka. Pan Walczak krzyczał na Macieja, a my trzęśliśmy się ze wstydu.
Nazajutrz powiedział ojciec przy śniadaniu: — Gdybyż przynajmniej pan Kossak nie musiał był patrzeć na to wszystko!
Następne lekcje jazdy konnej zamieniły się w istne piekło. Ojciec z panem Walczakiem postanowili doprewadzić do tego, byśmy skakali, jak z nut!
— Jak z nut, — powtarzałiśmy uparcie przy każdym dobrym skoku.
Pewnego popołudnia ojciec, przypatrzywszy się naszemu skakaniu, podał panu Walczakowi uroczyście rękę i spojrzawszy na nas:
— No, to możebyście wkońcu jednak wzięli już udział w tych wyścigach!?
Szalona radość! Tylko na jakich koniach stajemy? Ja na Bałwanie. Irzek na Adeli. Wybornie. Przyjemski na Krakusie. Świetnie.
Radość wielka i smutek. Wyłaniała się bowiem na nowo z powodu tych wyścigów sprawa kiełbasiarza. Stwierdziliśmy, że Maciej daje protekcję Krakusowi.
Dawał.
Na naszych koniach, Adeli, czy też Bałwanie, jeździł podczas godzin szkolnych, kto chciał. Nawet kobiety i panny. Na Bałwanie jeździła nawet nasza ciotka!
Na Krakusie nikt prawie.
Dostawaliśmy zawsze cięższe siodła, Krakus lepsze i lżejsze. Porównać derkę Krakusa i nasze! Ileż razy