Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/37

Ta strona została przepisana.

zastępując pana profesora Walczaka, skrobnął Maciej to Adelę, to Bałwana batem, Krakusa nigdy.
Spytaliśmy o to Gucia, który wiedział już o wyścigach, jak zresztą zawsze o wszystkiem. Dał nam bardzo dziwną odpowiedź.
— Mój drogi, — rzekł do Irzka, czegoż chcesz? Przyjemski, taki bogacz! Gdyby chciał, to nietylko tego waszego Macieja, konia nawet mógłby wyżywić kiełbasą!
Wyrozumowaliśmy z tego, że Przyjemski żywi Krakusa mięsem.
— Skąd brać mięso dla naszych koni?!
Dwa dni później Irzek wynalazł sposób. Bardzo prosty. Przed konną jazdą jedliśmy zawsze obiad wcześniej, by nie jeździć z pełnemi żołądkami.
— Nie jem, — rzekł Irzek, oglądając sią spiskowo dokoła, — a kotlety zabieram i zanoszę do stajni.
Zanieśliśmy i nic nie mówiąc, położyliśmy w stajni, na drewnianym kuferku Macieja. Pierwszy raz trochę się zdziwił, ale nie nie powiedział.
My też nie. Poprosiliśmy go tylko, aby słowa jednego nie mówił o tem Przyjemskiemu. Parę dni później oświadczył nam Maciej, że Przyjemskiemu nic nie trzeba mówić i panu Walczakowi też nic. I, — że sztuka mięsa na zimno zawsze skrzepnie, lepiej przynosić kotlety.
Prosiliśmy wobec tego Filipinę ciągłe o kotlety, zwłaszcza wieprzowe.
— Jak kiełbasiarz świninę, to my też!
Nie jadaliśmy już prawie mięsa, przestaliśmy używać cukru. Maciej wszystko zagarniał, cukru ciągle było mało „na takie dwa konie“. Zaczęliśmy wykradać z cu-