Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/39

Ta strona została przepisana.

Nie mogę, nie chcę zataić, że na tej drodze szalonej od zawiści, kradzieży, przekupstwa doszliśmy do zbrodni. Dzień wyścigów się zbliżał, ćwiczyliśmy pilnie, zdzieraliśmy sobie kolana na końskich bokach, ja też, choć nie stawałem przecie. Cóż jednak mieliśmy począć wobec przewagi Przyjemskiego?!
Własny nasz dom popierał go, mimowoli, ale popierał! Mama kupowała stale w sklepie Przyjemskiego. Prosiliśmy, że nie chcemy, nie lubimy, nie będziemy jedli wędlin!
Nie pomagało. Postanowiliśmy niszczyć kiełbasiarza jeszcze inaczej. Za ostatnie grosze kupiliśmy sobie koziki. Trzymamy je w rękawie...
Mama grzecznie, przy ladzie w sklepie u pana Przyjemskiego: — Proszę o pół funta szynki. — powiada.
Pół funta szynki?! — Dobrze. Czekamy. Wszyscy patrzą przed siebie na kiełbasy, szynki i salcesony. Irzek daje hasło, — i szast nożem przez połeć słoniny, wiszący od stropu aż do ziemi.
Szast, — szast, — szast.
O tem nie dowiedział się nikt, nawet Gucio. Najsmutniejsze, że Przyjemski wcale tego nie odczuł. Ojciec jego z naszym rozmawiał w najlepsze, a on sam, kiełbasiarz uśmiechał się po dawnemu „na złość”, udając, że nas nie widzi.
Na ostatniej lekcji przed wyścigami pokazał nam banknot i rzekł:
— Ode mnie, dla Macieja. Zobaczymy, kto zwycięży!...
Co się działo w sam dzień wyścigów nie pamiętam