Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

dokładnie. Ciągle tarliśmy ręce o spodnie. Irzek dla lekkości oprócz śniadania nic nie jadł i nawet o pogodę nie staraliśmy się już zapomocą sprzyjania.
Przed dwunastą poszliśmy z ojcem do ujeżdżalni, zobaczyć konie przed biegiem. Mama ostatni raz prosiła ojca o coś po francusku, na co odpowiedział po polsku: — Nie bądź dziecinna.
Przez rynek, przez ulicę Wolską, przez całe miasto szliśmy ojciec, Irzek i ja w „konnem“ ubraniu. Wielka, szczęśliwa, niezapomniana chwila: ojciec w długich butach i w sokolskim mundurze, my w bufiastych białoniebieskich bluzach i w granatowych dżokejkach.
Była nawet pogoda. Nikt na to nie zwracał uwagi, wydarzenia, których oczekiwaliśmy, zaćmiewały wszystko.
Przyjemski łaził już po stajni. W aksamitnem ubraniu, w nowych butach z cholewami i w małych, ale prawdziwych ostrogach.
— Przyjemski ma znowu nowe buty, — rzekł Irzek nagle.
— Cóż z tego? — odpowiedział ojciec. — W kolanach spoczywa siła jeźdźca, nie w butach! Lepiej, zobaczmy konie.
Ojciec skinął na Macieja, mówiąc: — Cóż tam powiecie nowego?
Maciej roześmiał się, — hy, hy, hy!
Zaczęli rozmawiać o popręgu, długości strzemion, o uzdach, aby już potem nie było żadnych niespodzianek.
Poszliśmy do naszej Adeli, namawiać ją, prosić, zachęcać. Obok w przegrodzie stał wstrętny, czarny Krakus, któremu właśnie dawał Przyjemski cukier.