Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wypadało nic mówić. Głaskaliśmy Adelę po białych bokach i całowaliśmy ją w długą siwą szyję. Odwróciła głowę z nad żłoba i tchnąwszy ciemnemi nozdrzami, nastawiła uszy, jakby chcąc słyszeć wyraźniej ciche nasze słowa.
Drogi z miasta na pole wyścigowe nie pamiętam. Ostatecznie wjechaliśmy powozami w jakiś las. Grała muzyka. Pan profesor Walczak galopował na czele sokołów, ojciec na Gniadym w pierwszej czwórce.
Rozdawali jakieś nagrody. Z boku, na drugiej, mniejszej łące robił się podwieczorek. Dymiło stamtąd ciągle, a z rozdartych papierów ukazywały się lukrowane torty.
Jakichś dwóch panów, z rozdziałkiem przez całą głowę, przybiegło do mamy, jako do pani doktorowej. Wszyscy tam na nią czekali.
Trzymała mnie ciągle za rękę. Odpowiadała im, rozglądając się niespokojnie, że przyjdzie za chwilę, ale musi jeszcze zaczekać aż się wszystko skończy...
Była bez rękawiczek. Ręce miała zimne, ciągle przecierała czoło, jak człowiek, który sobie koniecznie chce coś przypomnieć i nie może...
Znowu zdaleka rozległy się głosy trąbek. Irzka już dawno nie było. Poszedł ustawiać się do wyścigów. Przyjemski się nie śpieszył. Paradował na swym czarnym Krakusie tam i napowrót, w krótkim galopie przemykał od jednej strony na drugą.
Wszyscy pytali się, co to za chłopiec? Taki zgrabny i śmiały?
Kiełbasiarz!...