Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/42

Ta strona została przepisana.

Na łąkę wjechali starsi panowie-sokoli i zaczęli rozgarniać publiczność ze środka ku ciemnym krzakom olszyny, które ciągnęły się po obu stronach.
W czasie tego rozgarniania z szarych, grubych chmur, rozścielonych na niebie, lunął nagle deszcz. Staliśmy pod krzakami, w pierwszym rzędzie. Mama ścisnęła mnie za rękę tak mocno, że omal nie krzyknąłem.
— Deszcz pada! — zawołała.
— No to się schowajmy gdzieś dalej.
— Ależ nie. — Oddychała głęboko, kwiatki, które miała na kapeluszu pokładły się nisko, z pięknej jedwabnej sukni spływała woda.
Mama pochyliła się ku mnie i zaczęła mówić prosto do ucha, jakbym nie dosłyszał: — Deszcz pada, rozumiesz?! Nie będzie tych wyścigów. Nie będzie. Po tak rozmiękłej ziemi nie puszczą koni. Nie puszczą. Nie mogą.
Nie wiem dlaczego, odpowiedziałem, żeby rozpięła parasolkę.
Nagle, z przeciwległej strony wyjechał ojciec na Gniadym. Był blady, ale się uśmiechał. Sokole pióro trzymało się na deszczu doskonale.
Rzekł do mamy: — Czy ci nie przemokną buciki?
Zaprzeczyła głową kilka razy.
Ojciec oparł rękę na szyi Gniadego i powiedział spokojnie, jakby nie do mamy, a przed siebie, w łąkę:
— Muszą przeczekać jeszcze. Na zachodzie już się wyjaśnia.
Istotnie, nad pasmami zrudziałej olszyny i ciemnych buków rozszerzał się biało-niebieski pas nieba.