Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

Po chwili deszcz ustał, z kraju lasu znów popłynęły głosy trąbek. Serce mi waliło, słyszałem tak wyraźnie, jakbym je trzymał w rękach, na wierzchu.
Ojciec jeszcze raz poklepał Gniadego i znowu zwrócił się do mamy. W oczach paliło mu się silne twarde spojrzenie.
— Nie bój się, — zaczął i urwał...
Zdaleka, od wylotu łąki wypadł tętent. Po obu stronach olszyny zadrżały gałęzie, publiczność garnęła się naprzód, coraz śpieszniej, przez krzaki.
Wiedziałem, co znaczy ten tętent!
Już stanęli, odstartowali, — już gonią! Irzek, Przyjemski, Adela, Krakus i inni jeszcze chłopcy.
Już gonią, — ziemia dudni...
Zaczęło mi świszczeć koło uszu. Z piersi, od dołu, wgórę, w gardło jął się tłoczyć, wpychać maleńki, większy, coraz większy szum!
Już gonią...
Przyjemski ma ostrogi, Irzek nie ma... Ziemia bije coraz bliżej, — jasny pas nieba wypłynął do pół łąki, — ojciec stoi na Gniadym, jak mur.
Ziemia tętni coraz bliżej, puściłem rękę matki.
Zaczęła mnie szukać, dotykać, jak poomacku, ślepa!
Trzeba naprzód skoczyć, zobaczyć ich! Na jeden błysk sekundy odwróciłem się wtył, by to powiedzieć mamie.
Biała, pusta twarz wśród liści powiędłej olszyny wysunęła się ku mnie pośpiesznie, ręce objęły za szyję i przez piersi, pociągnęły wtył mocno.
Ogromny tupot koni bije zbliska, leci, leci, pośpiesza, — cały świat nadlatuje!... Zdarłem z siebie drżące