Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/44

Ta strona została przepisana.

ręce matczyne, skoczyłem naprzód, już ich widzę! Widzę i krzyczę, krzyczę...
Gromada wyciągniętych koni, — przednie nogi i chrapy. Grudy lecące z pod kopyt, — trawa się rozlatuje, jak wyrwane włosy, — tętent i świst, — blade niebo nad łąką, — oczy nad grzywami pochylone i nagle!!!
Nagle, — Adela! Nagle, — Adela... Nagle biała Adela o łeb, o szyję, o cały długi grzbiet wysuwa się naprzód.
Przyjemskiemu krew leci z zębów! Przyjemski — nie, nigdy Przyjemski! Zawsze ztyłu! Zawsze, zawsze, nazawsze!
Adela! Pierwsza! Sypać grudą z pod kopyt za siebie, — za siebie, — za siebie!! Irzek nad samą grzywą białą, daszek dżokejski między stulonemi uszami, Irzek — pierwszy!
Rozbłysło we mnie całe słońce, ręce trzymam nad sobą i krzyczę ustami, gardłem, oczami, nosem, całą głową:
— Irze-e-e-e-ek!!!
I wtedy, nagle, moc jakowaś straszliwa, niepojęta obróciła mnie wtył... Mama! W ciemnych liściach olszyny, z zamkniętemi szczelnie oczami...
Chwyta się za czoło, za skronie, za ramiona, jakby ogień na sukni gasiła, który ją objął ze wszystkich stron i parzy... Przez ściśnięte powieki lecą łzy nieustannie. Pusta twarz w ciemnych liściach powiędłych oddycha głęboko, przez zamknięte powieki płyną łzy.
Od tej chwili do dziś wciąż jeszcze nie wiem i może nigdy już nie odgadnę... nie wiem... Czy triumf jest waż-