Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/49

Ta strona została przepisana.




WEZWANIE

Pod wieczór przychodzimy z lasu do domu, moi dwaj mali synowie i ja. Na głównej ścieżce, w samym środku ogrodu wbijamy jakiś kijek. Zręcznie, mądrze otoczymy go nuschłemi gałęziami sośniny i zapalamy ognisko.
Nie poto, by piec ziemniaki, lecz, że jest jesień, więc aby się paliło. Ogień „pisze“ prędko na zrudziałych igłach, między gałęzie jabłoni rozsnuwa szare pasma dymu i jasne, czerwone języki.
Kucnąwszy we trzech dokoła, widzimy się przez wątek dymu i przez kielich płomienia, którego brzegi wciąż się rozchylają.
— Jesteście dwaj bracia i ja, — mówię wolno w szybkim trzasku gałązek, — czyli jesteśmy tu we trzech.
Chłopcy patrzą poważnie na żarliwe „pismo“ ogniste i przed siebie, za płot, w daleką ścianę lasu. Po długiej chwili znajdują wreszcie odpowiedź.
— Czyś ty też był we trzech? Czyś też miał ojca? Czyś też miał rodziców? Jak się nazywali twoi bracia? Czy też paliliście na takiej ścieżce ognisko?
Synowie moi, — za przyczynieniem drzewa, dymu, ciszy i płomienia stoją teraz i tu, przede mna i już jakoby gdzie indziej, — na brzegach przemijania ludzkiego.