Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/50

Ta strona została przepisana.

— Naturalnie! Ja też miałem rodziców i też paliliśmy ognisko. Braci więcej nawet miałem, niż wy. Było nas z ojcem czterech. Czyli bez ojca, samych braci trzech.
Mój starszy syn podnosi nad ogniem swój dębowy, rzeźbiony jatagan i woła wgórę między gałęzie:
— Trzech dzielnych braci!
— No tak, — odpowiadam, po niejakiem wahaniu, — trzech braci.
Pisałem dotąd, że nas było dwóch. We dwóch jeździliśmy konno, we dwóch ustawialiśmy menażerję w drewnianych wnętrznościach fortepianu, we dwóch ciosaliśmy miecze z wiślanej wiwliny nad groblą, we dwóch płynęliśmy przez „dywanowy” Nil, we dwóch czekaliśmy wszystkich świąt i imienin, we dwóch ginęliśmy i zwyciężali.[1]
Tymczasem trzech nas było, pamiętam dobrze... Nawet dziś, teraz, nad głowami mych chłopców, w płachetce dymu i w strzępach ognistych widzę twarz trzeciego!
Czas się między nami położył, rozciągnał i już przepłynął. Tyle życia, tyle wydarzeń przeszło, że gdy ogień dzisiejszy czerwieni mi już siwe skronie, — jego, brata trzeciego unosi wciąż jeszcze na swych krajach płynnych, jako małego chłopczyka...
Widzę go dziś, jakim odszedł od nas przed laty; a jakim odszedł, byłby teraz synom moim rówieśny. Nie wyrówna już tego nic i nie połączy, gdyż śmierć nas rozdzieliła.

Ty, której cień najlżejszy odstukujemy zawsze trzy

  1. autor powołuje się na szczegóły, zawarte w pierwszym tomie tych wspomnień pod tytułem Miasto Mojej Matki.