Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/52

Ta strona została przepisana.

Wypowiedziawszy to, musi się uśmiechnąć.
Trzeba słyszeć, jak się nas o coś pyta po starszeństwie Irzka, mnie, żeby „poznać nasze rozumy“. Musi przerwać potem, kucnąć, spojrzeć w oczy najmłodszego i jakby na nowo zaczynał, spytać z nowem westchnieniem.
— No, a ty Tanczusiu?
To samo mama. Może nie to samo? Może więcej, ale zawsze, zawsze inaczej.
Nie przeszkadzało to nam wcale, przeciwnie, mieliśmy z tego ogromne korzyści. Po pieniądze na cukierki, na bilet do panoramy lub cyrku, albo z powodu wybicia przez nas szyby, albo, gdy się okazało, że w jakiejś sprawie od tak dawna kłamiemy, — zawsze Tanczuś!
Nigdy nie bał się iść. Przychodził, mówił całą prawdę i czekał, składając sobie ręce na piersiach.
Nie pamiętam, jak wyglądał. O ojccu, o matce, bracie nie pamięta się tych rzeczy. Wie się tak głęboko i na pewno, że pomieszane to już jest ze wszystkiemi myślami na zawsze.
Nie pamiętam, jak wyglądał, ale doskonale przypeminam sobie chwilę, w której uznałem go za najmłodszego brata, będącego w środku między nami wszystkimi.
Dzień ten był od samego początku bardzo radosny. Czułem poprostu, jakby wszystko wszędzie objęte było jakąś pozłótka prześliczną. Wszystkie przedmioty naszego mieszkania, które już i tak kochaliśmy bardzo, wystąpiły jeszcze bliżej.
Od samego rana zamieszkała we mnie i chyba w nas wszystkich, — niechże mi wolno będzie wyrazić się dawną gwarą domową sama grzeczność.