Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/53

Ta strona została przepisana.

Wszystko, czego się tknę, co zrobię, jest dobre i grzeczne.
Była to niedziela.
Ojciec nie przyjmował chorych, nasz służący Tomasz otworzył pokoje mieszkania naprzestrzał. Od sypialni aż do salonu, wychodzącego na Sukiennice, widać było coraz więcej słońca.
Ojciec leżał w łóżku i czytał lekarskie gazety, pełne rysowanych maszyn, przyrządów i kolorowych wnętrzności,
My z salonu przez wszystkie drzwi, czyli wawozy, zdobywaliśmy ojca swemi papierowemi armjami. Turkuzi, grenadjerzy, kosynierzy, sokoli, baszybożucy z ogromnemi bębnami, bersaljerzy, Bułgarzy w łapciach, Afgańczycy z nożami w zębach, Serbowie, ułani, strzelcy konni generała Zajączka, pułk piechoty Wodzickiego, pruska landwera, Austrjacy, żuawi w czerwonych portkach, Kościuszko, świetnie „wycięty“ Sobieski, Wilhelm I Stary, Madaliński, Hektor, Achilles, trochę starożytnych Greków z tarczami, okręty, łodzie papierowe, wszystkie zwierzęta naszych menażeryj, specjalnie tresowane dla wojny, straż ogniowa, nawet urzędnicy kolejowi dwóch stacyj, podarowanych niegdyś przez Gucia, — wszystko leciało zgodnie na łeb na szyję zdobywać ojca w łóżku.
Gdy Bartosz Głowacki imieniem tych wojsk zatknął na jaśku ojca sztandar kosynierski, odwołała nas mama do jadalni.
Sprawa była ważna, — robił się strudel z jabłkami. Z małej czapeczki ciasta przędło się i przędło i ciągnęło, póki się nie wyciągnęło równiusieńkiej mgły, przez którą można patrzeć i widzieć.