Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/54

Ta strona została przepisana.

Grzeczność nie opuściła nas do obiadu. Spóźnił się, choć mieliśmy wyjechać jak najwcześniej za miasto, na Panieńskie Skały.
Wszyscy trzej siedzieliśmy w otwartem oknie salonu i samo się dzisiaj działo, że się nikt zanadto nie wychylał. Patrzyliśmy na konie, pyszne bułanki i na powóz, rozmawiając o tem, jakiej są maści i jakiej innej mogłyby być jeszcze?! I gdzie kto siedzieć będzie? O miejsce na koźle ciągnąć będziemy węzełki. I, — że po Panieńskich Skałach buszowali ongiś Tatarzy.
„Wściekle“ dawno temu!
Jeżeliby można powiedzieć, że pogoda z pięknej staje się piękniejszą, to właśnie tak się zdarzyło po południu. Sukiennice aż zbladły, akacjom tyle przybyło jasności... Mogłyby chyba same latać po powietrzu.
Tego dnia, za miastem, w powozie, po drodze przez Błonia zrozumiałem najmłodszość Tanczusia i — że przebywa pośrodku nas wszystkich.
Nie dlatego, że nikomu nie pozwolono przebywać na koźle. Ani nie dlatego, że Tanczuś siedział między mamą a ojcem, a my z Irzkiem we dwóch na przedniej ławeczce.
Nie dlatego!
W pewnej chwili Tanczuś zsunął się ze skórzanych poduszek, zdjął kapelusz, który nosił na gumce, i zapomniawszy coś, stał między nami wszystkimi. Długie, złote włosy rozwiały mu się szeroko, przystrzyżoną grzywkę rozdmuchał powiew jazdy.
Nic się przecież nie dzieje?! Jedziemy, stangret cmoka na konie, słychać tupot nierówny i dudnienie kół,