Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/55

Ta strona została przepisana.

na chodnikach spacerują różni państwo i ludzie, ojciec kłania się niektórym.
Nic się nie stało, jedziemy, — tymczasem Tanczuś się śmieje. Więcej nosem zmarszczonym, niż ustami, niby pokryjomu, aż oczy z niebieskich zrobiły mu się granatowe.
Śmieje się i zbiera nasze ręce. Po jednej od każdego. Gdyśmy wszyscy podali, wziął je między dwie swoje, przyłożył do policzka, do ucha i tak „słuchając“, chciał zajechać aż na Panieńskie Skały.
Wtedy ojciec powiedział, ależ naturalnie, Tanczuś najmłodszy jest w pośrodku wszystkich.
Zrozumiałem, — nie wiem co? bez sensu, może po swojemu, ale że to jest najprawdziwsza prawda!
Chociaż wysiedliśmy z powozu u stóp wzgórz i poszliśmy w las już tylko piechotą, radość tego dnia wcale nie zmalała. Gdy ojciec zaczął malować, powiększyła się nawet.
Dotąd mam ten widok przed oczami: na brzegu szerokiego zboża nasz Kraków, olbrzymie wieże mniejsze stąd, od gałęzi bzu, przez które patrzysz. Ojciec trzyma pod wąsami dwa, trzy pendzle, mokre, innemi maluje. Macza je sobie na palecie w utwierdzonym, blaszanym garnuszku, rozrabia kolory i, oko zmrużywszy, wyciąga plamy na płótnie.
Mama siedzi obok. Czyta, oddycha, czasem patrzy przed siebie, znów w książkę i znów na nas. Nie do nikogo nie mówi. Jest różowa, nie wiem w jakiej sukni, ale, — jeżeli poeci głoszą, że blask szczęścia może w ludziach gościć, — to gości w jej oczach!