Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/56

Ta strona została przepisana.

Tyle szczęścia, można je poznać choćby z rozdzielenia włosów na maminej głowie. Unoszą się, skręcają, ciemnieją i znów błyszczą. Gdy patrzy na ten Kraków w słońcu, czy też na nas, nic poprostu nie widzi. Uśmiecha się tylko, jak przez sen, jej skronie stają się świetliste od uśmiechu.
My leżymy obok, w trawie. Wolno nam robić mnóstwo rzeczy, może nawet wszystko?! Wolimy oglądać farby ojca. Zdaniem Irzka najpiękniejszy kolor na świecie ma kalodont. Drugiej takiej różowości spotkać nigdzie nie można. Niestety, kalodontem, jako kolorem, nie malują. Nie malują też złotem, tylko je robią dopiero na obrazie zapomocą cieni.
I, — żółty z niebieskim daje zielone.
I, — odkręcamy tubki farb, aby je wąchać. Wszystkie pachną świeżą posadzką.
I, — pan Karmański, znajomy ojca, malarz prawdziwy, który ma być u nas znowu dziś wieczorem, po wycieczce, wyrabia własne farby, trąc proszki w różnych młynkach.
I, — kiedy się zacznie jedzenie ciastek?
I, — coby tu jeszcze robić?!
W tej chwili właśnie, gdyśmy tak leżeli na świeżej murawie, wszyscy trzej ciałami na kocu, żeby się nie zaziębić, w tej chwili właśnie, gdy się nam dalszy wątek rozmowy urwał, — rozległ się niespodzianie głos kukułki.
Irzek skoczył na równe nogi: — kukułka!
— No więc kukułka, — rzekł ojciec, przez wąsy, z
a gryzione z pendzlami, — cóż z tego? Nie przeszkadzajcie mi, chłopcy.